piątek, 18 grudnia 2015

Rozdział 1; początek

              6 grudnia 2015 roku był dla mnie ciężkim dniem... Teraz siedzę w domu, nafaszerowana tabletkami, chemią,  jak indyk na amerykańskie Święto Dziękczynienia... Myślałam, że chociaż ten jeden dzień będzie dla mnie łaskawy, nie tak jak wszystkie inne, ale nie; musiałam wtedy dostać termin w szpitalu. Czyli w tym roku będzie powtórka z rozrywki, czyli kolejne święto w szpitalu. Myślałam, że jakoś mnie to nie poruszy, że znowu tam pojadę, ale jednak wspomnienia ze zeszłego roku były silniejsze.
           ~ Godzina 21.34 a ja siedzę na poczekalni w Poznaniu na pobranie krwi, tylko dlatego że nie mogłam oddychać... A już myślałam, że te mikołajki będą takie piękne. Wszystko było dobrze, ale musiały te głupie bóle się odezwać. Mama się bardzo przestraszyła, bo takich duszności nie miałam nigdy. Cały dzień chodziłam z takimi dusznościami ukrywając się przed mamą, tylko żeby nie zobaczyła mnie w moim stanie. Nie chce niczyjej litości, nie jestem chora przecież. Może coś tam się dzieje drobnego, ale po co tyle rozgłosu? Jak wyjeżdżaliśmy z domu, babcia z ciocią się rozpłakały i dały mi znak krzyża.... Pocieszałam je, ale one nadal płakały. Ze wszystkich tylko ja trzymałam się jakoś. Dlaczego ja się nie załamałam? Może dlatego, że nie miałam nawet siły zaczerpnąć oddechu, a co dopiero się rozpłakać..
              Godzina 21.57 - po pobraniu krwi, wysłano mnie na zastrzyk przeciwbólowy, który być może, trochę mi pomoże. Powiedzieli mi, że wyniki krwi nie są w dobrym stanie, ale EKG wyszło dobrze. Nie wiem co się dzieje.. Od sierpnia tego roku, boli mnie tylko lewy bark, lewa ręka. Ale płuca? A może mostek? A może jeszcze coś innego... Pierwsza klasa gimnazjum zaczęła się dla mnie dość ciekawie. Nie tak wyobrażałam sobie to wszystko, co chwilę dzieje się coś złego. Jestem już w gimnazjum, chcę się skupić na nauce jak mnie już nic (nikt) nie rozprasza, a tu następne coś... Postaram się, jakoś nie skupiać się tylko na moim bólu, na moich problemach. Przecież jest tyle ważniejszych rzeczy, jak na przykład zbliżające się urodziny mojej mamy czy za kilkanaście dni Święta Bożego Narodzenia.
             Godzina 22.13 - w końcu podano mi zastrzyk przeciwbólowy.... To zabrzmi trochę śmiesznie, ale najlepszym miejscem do niego okazały się pośladki... To było chyba jedyne pocieszenie tego feralnego wieczoru. Fakt faktem, jakieś 30 minut nie mogłam siedzieć, ale po godzinie lek zaczął powolutku działać, uwalniając mnie stopniowo od tego piekła. Zawsze myślałam, że dość przeżyłam bólu, ale ten który był mi dany niedawno doświadczyć, przerósł moje oczekiwania... Ból, który uderza w moje płuca jest czymś trudnym do opisania. To jakby ktoś zaczął skakać po płucach i jednocześnie wbijał w skórę malutkie igiełki. To jest coś nieporównywalnego, taki ból jest jednym z najgorszych. Wszyscy mnie próbują jakoś pocieszyć, że wszystko będzie dobrze, że to szybko minie i będzie w porządku. Tak niestety nie jest, bo coraz częściej zdarzają się ataki, coraz to mocniejsze. Mama ostatnio mówiła: ,,Nie martw się Zuzka, na pewno niedługo będzie wszystko dobrze, przecież zajmują się Tobą specjaliście.' Może i zajmują się, ale czy na razie mi pomogli?
               Godzina 22.38 - rodzice zostali poproszeni przez panią doktor na rozmowę, ale beze mnie. Nie przejęłam się tym zbytnio, byłam zbyt zmęczona, zdenerwowana i przejęta swoim stanem, że nie zdawałam sobie sprawy, co mogło się tam dziać. Nigdy nie myślałam, że spędzę kiedyś taki straszny wieczór. Zawsze leżało mi na sercu to, co dzieje się na oddziałach dziecięcych, nigdy nie byłam temu obojętna. Podziwiałam te dzieciaki, które pomimo choroby są uśmiechnięte, pełne życia i gotowe do wygrania z danym wrogiem. Nagle, w jednej chwili, ja także stałam się takim dzieckiem. Gdy po 40 minutach wyszli z gabinetu, pani doktor powiedziała, że mam dwie możliwe opcje; zostać na weekend w szpitalu na obserwacji tych duszności lub powrót do domu pod stałą kontrolą moich rodziców, wraz z dużą ilością leków przeciwbólowych. Ja bez wahania wybrałam drugą opcję, moi rodzice podobnie, lecz widać było po nich, że wahają się i coś im jest. Zapewne mi się wydaje, więc to może nic ważnego, lecz ciężar całego dnia tak na nich wpłynął.
           07.12.2014r., sobota - wstałam o godzinie 10, bardzo zmęczona i z nowymi, mniejszymi bólami w klatce. Babcia już siedziała przy stole i ze łzami w oczach, pytała jak się czuje. Szczerze to przejęłam się taką reakcją babci, bo akurat ona z nas wszystkich zawsze potrafi zachować zimną krew i nie poddać się łzom. Porozmawiałam chwilę, zjadłam śniadanie i ruszyłam szukać mamy. Nigdzie jej nie było, bo podobno miała pojechać do sklepu. Kuba jeszcze spał, więc stwierdziłam, że użyję jego laptopa. Otwarłam pierwszą stronę, którą zobaczyłam i byłam w szoku. Moim oczom ukazała się strona z nowotworami, każdego rodzaju. Przeglądałam je z otwartą buzią i mętlikiem w głowie. Nagle zrozumiałam o co w tym wszystkim chodzi.... Najpierw rozmowa pani doktor z rodzicami, ich niepewna zgoda na powrót do domu i jeszcze płacz babci. Wszystko zaczynało mi się układać w jednolitą całość. Mogę mieć raka... ~